karolina nocoń

22.2.22

przyzwyczajam oczy do ciemności, nawet jeśli nie przyzwyczaiły się jeszcze do światła. noc rozsypuje się w dolinie, a ja chodzę tam i z powrotem wzdłuż domu, który wchłania w ściany mój najtrwalszy ból, sublimujący tym prędzej, im wolniej idę w stronę siebie. patrzę w czarne, rozwiane niebo i czekam od zawsze na wschód księżyca. żałuję że na nim nie ma lodowców, że nie mówię swoim własnym językiem, a moje źrenice mają kolor lustra. w lustrze zresztą też nie ma tego, czego szukam. zakopuję się w śniegu, warstwa za warstwą, szukam kryjówki, którą jeszcze ciągle mylę ze schronieniem, próbuję sobie przypomnieć, ale nic nie pamiętam. krajobraz jest biały, tylko pod wieczór staje się niebieski, a później znowu czarny, nie widać stąd morza.