karolina nocoń

karolina nocoń

26.9.23

próba mikrofonu, obrośniętego kurzem i miękką pajęczyną czasu bez precedensu; nawet jeśli już tu kiedyś byłam. a byłam na pewno. mieszkałam na płyciźnie, w matowym świetle i z towarzyszącą mi nieustanną pokusą głębi, ciemnej, gęstej głębi, w której już zupełnie nie byłoby mnie widać ani czuć. moja skóra rozumie skórę kamieni i wiecznie głodnych wodorostów, przypływ, odpływ, i skomplikowaną matematykę fal, której uczyłam się na pamięć całe życie. milczałam tak długo, że nawet nie zauważyłam kiedy dom stał się procesem; wodą po czubek głowy.





12.3.23

śnieg pada poziomo, kiedy morze zamarza po kryjomu. im jesteś bliżej, tym jestem dalej, a im bliżej wiosny, tym bielsze tęczówki i usta zaciśnięte w upartym zaniemówieniu, nie obchodzą mnie już tajemnice. czekam w zmarszczce czasu, kiedy bierzesz oddech. podróżuję tylko tam i z powrotem, a na drugą stronę lustra patrzę z wyrzutem, bo nagle zrobiło się późno. cieszę się, że jesteś(,) mimo wszystko.





6.2.23

przychodzisz znowu we śnie, w rozwianą noc pełni księżyca, kiedy śnieg zamienia się w lód na powierzchni śpiącej ziemi obiecanej. przychodzisz, a ja cię trzymam. wytrzymuję twój gniew, aż rozpuszcza się w mojej płynności, płynności, którą mi samej ciężko objąć. tnę skórę przez przypadek, na podświadomym przyjęciu, gdzie spotkaliśmy się całkiem sami. proszę deszcz o odpływ i wielką falę, wielką falę, która zabierze mnie z powrotem pod wodę, na sam koniec dna oceanu. mieliśmy dobre intencje.




24.1.23

if i don't give them what they want,
they do not want what i can give.





23.10.22

noc przychodzi światłem, które wymyka się ciemności. rosnę i buduję niewidzialne ściany, których dotykam z czułością, jak skórę, jeszcze ciepłą od chłodu z zewnątrz. przymarzam do zmarzniętej trawy, która gładzi korzenie wielkich drzew, czuję zapach zamarzających liści i zatrzymuję krew w pół drogi od emocji do emocji, dotykam szyi, wracam do domu. światło jest cichsze o tej porze roku, kiedy nocą nawet lód obrasta w zieleń.




23.9.22

tam, gdzie zaczyna się jesień, pierwszy śnieg głaszcze bielą moje włosy, dorosłość, która farbuje skórę na blady błękit, nie słyszę słów, które mówisz do mnie w sobie. marsz płynnie przechodzi w bieg, a bieg płynnie w płynięcie, rzeka ma smak lodu i dotyk tak szorstki, że boli, ale ból, też, płynnie przechodzi w marsz, a później ustaje. zatrzymuję się i słucham. kilkanaście miesięcy podróży odbija się echem w tych kilkunastu dniach ciszy, kiedy kłaniam się mchom i proszę porosty o schronienie, patrzą na mnie lustrzanymi oczami, coraz głębiej rozumiem.




18.8.22

chwytam w dłonie wiatr od wysp, wyspy pytają dlaczego, a ja odwracam wzrok w stronę okna, za którym ulewa nie pozwala płakać samotnie. jest we mnie tylko i wyłącznie woda, woda i wiatr, który napędza ostatnią podróż w stronę domu, który tkam z tlenu i wodoru, a spajam czarnym piaskiem ostatnich wysp; już się więcej nie spotkamy. wyprowadzam się tą samą drogą, którą wprowadzałam zmiany, i której zakręty zapomniały rozprostować kości, teraz bezruch dotyka nas aż do szpiku i łatwo powiedzieć, że trudniej zrobić. dlatego nie powiem nic.


26.7.22

pada deszcz, nareszcie, ze środka na zewnątrz i z powrotem, odblokowując pozatykane zastawki i nastawiając zastane kości, deszcz rozpuszcza skórę, kiedy myślę o swoim ciele w kontekście twoich dłoni. wracam z podróży zupełnie nie do siebie, kiedy dom drga pod uspokojoną już w międzyczasie powieką, ciało tańczy bezwolnie, a ja ukradkiem uśmiecham się patrząc sobie w oczy i próbując zgadnąć, o czym myślę. myślę przede wszystkim o sobie. tak jest lepiej. nawet w kontekście twoich dłoni.





20.5.22

to nie trwa długo, jak wybrakowana noc bez ciemności i o wygaszonych, zmęczonych oczach gwiazd, gdzieś w pół drogi na północ, czyli donikąd, gdzie nie ma ani nigdzie ani nikogo. to nie trwa długo, ale zwężone źrenice pragną rozszerzać czas i rozrzedzać tlen w zapachu morza. raz jeszcze celebruję siłę rozpędu, jako jedyną przyczynę skutków, dzięki którym jeszcze jestem, choć jestem jeszcze tylko trochę i zupełnie nie wiem dokąd ani kiedy. to trwa już zbyt długo. nie pamiętam, czy można było inaczej. 

(ale kiedy wracając z krańców wyspy o drugiej w nocy słońce prześlizguje się szczeliną najdziwniejszego światła, z powrotem, choć przecież dopiero co znikło tam, w tym świetle nawet dno zaczyna być domem.)

w tym świetle nawet dno zaczyna być domem.





1.5.22

maj rodzi się w pauzie, tam, gdzie zwalnia bieg i przyspiesza fotosynteza. oddycham, póki jeszcze mogę. tajemnica ma naturę igły i kolor niebieski, kiedy noc przylega jeszcze do skóry i krystalizuje się w kącikach oczu, na granicy ust i słów. wyspy, tak samo jak morza, a morza już tylko falami, ale obsesyjnie, rosną wokół mnie, zmieniając składy i faktury, ale przede wszystkim konsystencje. przede wszystkim czasu. wydech.